Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

waż wierzę w Boga. Zapomina pan, zdaje się, że upłynęło zaledwie pół godziny od chwili naszego poznania. Pański atak na moją osobę jest, delikatnie mówiąc, co najmniej przedwczesny. Old Shatterhanda nie wolno porównywać z chłopcami i staremi babami. Mógł pan mieć bardzo ciężkie przeżycia, ale i ja nie spoczywałem na różach. Pan stracił wiele, ja wiele wygrałem. Niechże pan zostanie przy stracie i nie miesza się do mojej wygranej?
Well! — odparł z uśmiechem. — Przed chwilą pan dziękował za nauczkę, teraz ja to czynię. Skwitowaliśmy się więc. Ale, ale, niech pan spojrzy na lewo! Jakiś jeździec!
Odwróciłem się i ujrzałem kogoś, pędzącego ku nam w pełnym galopie. Mimo wielkiej odległości, dzielącej nas od niego, po rozwianej grzywie pędząceg rumaka poznałem odrazu, kto się zbliża.
— Winnetou!
Na dźwięk tego imienia wszyscy wstrzymali konie. Ujechawszy jeszcze kilka kroków, zatrzymałem się również. Poznał mnie; ponieważ byłem sam, stanął w strzemionach, podniósł rękę i zawołał mnie głośno po imieniu. Pędził jak wicher. Po chwili był obok mnie; jednym ruchem osadził konia. Miało się wrażenie, że jeździec i rumak wykuci są ze śpiżu.
— Szarlih! — rzekł uradowany, widząc mnie na wolności.
— Winnetou, bracie mój! — odparłem, podając mu dłoń, którą uścisną.
Zacząłem szukać oczyma obydwóch strzelb. Niedźwiedziówka zwisała mu przez ramię, sztuciec Henry‘ego srebrna strzelba przymocowane były do siodła.
Uff! Amor Sannel! — uśmiechnął się. — W takim

428