Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nio przeczytał, pokiwaj głową, spojrzał na przybyszów raz jeszcze i zapytał ze zdziwieniem:
— Z tak daleka przybywacie przez śniegi? Wybieracie się do Ameryki? W tych ubraniach — bez pieniędzy? Albo kłamiecie, aibo też nie jesteście przy zdrowych zmysłach!
— Paszport dowodzi, że o kłamstwie niema mowy.
— Przecież na podróż do Ameryki trzeba pieniędzy. Szyfkarta kosztuje.
—— Mąż przysłał nam szyfkarty.
— Mąż jest w Ameryce?
— Tak. Wyjechał za ocean przed trzema łaty; pracował, oszczędzał tak długo, aż mógł nam przysłać szyfkarty.
— Tylko szyfkarty? Aby się dostać do portu, trzeba przecież pieniędzy!
— Mieliśmy pieniądze ze sprzedaży całego naszego dobytku. Nie było tego wiele, gdyż kupujący byli takimi samymi biedakami jak my; ale wystarczyłoby na podróż do Bremy, gdyby mój ojciec nie zachorował. Dostał krwotoku, trwało to dwa miesiące, — wydaliśmy wszystko.
— Dlaczegóż, moja droga, nie wróciliście do domu?
— Do domu? Cóż mieliśmy robić w domu gdzie nic już nie mamy, gdzie się nam tak źle powodziło? Mamy przecież szyfkarty, a mąż czeka za oceanem!
— Słusznie! Ale ta wędrówka do Bremy.
O chłodzie
i głodzie musi być czemś okropnem. Nie wyobrażam sobie wcale, jak długo będziecie musieli wędrować. Czy znacie drogę?
— Pytamy spotkanych ludzi i w ten sposób posuwamy się naprzód.
— No, daleko nie dojdziecie, jeżeli stan zdrowia starca się nie poprawi.

35