Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podszedł do Peteha, którego Indjanie otoczyli tak zwartem kołem, żem go nie mógł dojrzeć. Rost skorzystał z okazji, że mnie zostawiono samego, i rzekł, potrząsając głową:
— Mylordzie! Trudno mi ochłonąć ze zdumienia. Już sytuacja pod drzewem przedstawiała się groźnie, a jednak poradził pan sobie z dziecinną, rzekłbym, prostotą. Widząc was obydwóch z tomahawkami w ręku, byłem przekonany, że popłyną strumienie krwi, tymczasem wszystko skończyło się na dwóch uderzeniach pięści. Początek walki stał się jej końcem. Okazuje się, żem niepotrzebnie zabrał broń. Wyznaję szczerze, że wcale mnie to nie martwi. Powiem nawet: dzięki Bogu!
— Och, co się tyczy pańskiej broni, to może się jeszcze przydać, gdyż w trzeciem, ostatniem spotkaniu nie będę oszczędzać Peteha. Przy walce dystansowej niema mowy o uderzeniu pięścią, a gdyby pojedynek skończył się bezkrwawo, trzebaby było rozpocząć całą sti-i-pokę na nowo. Ale, gdzież jest Carpio?
Okazało się, że się ulotnił podczas drugiej walki.
— Poszedł do obozu po rewolwery — objaśnił mnie Rost.
— W jakim celu?
— By zabić Peteha, gdyby pana pokonał.
— Przecież to nonsens. Któż mu podał ten głupi pomysł?
— Nikt. Wpadł nań sam. Gdy pan wstąpił w obręb koła, sprawa wyglądała niezmiernie groźnie. Carpio rzekł wtedy: „Jeżeli ten czerwony łotr zabije moją Safonę wpakuje mu w łeb wszystkie sześć kul mego rewolweru!” Po tych słowach pobiegł po rewolwer.
— Nie starał się pan go zatrzymać?

407