Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie bój się; jakoś sobie poradzę.
— Nie lękam się też. Jeżeli natężysz uwagę i nie popełnisz jakiegoś głupstwa, wszystko pójdzie, jak z płatka. Strzeż się tylko roztargnienia i omyłek.
Ta dobra opinja o mojej osobie była, zaiste, czemś wzruszającem! Nie uświadamiał sobie wcale, jak niebezpiecznej grze się przygląda. Rost orjentował się znacznie lepiej. Widząc, że się boi nie na żarty, dałem mu znak mrugnieęciem oka, by nie mówił ani słowa.
Petehowi zaczęła stopniowo wracać przytomność. Odwróciłem się, nie patrząc nań. Po chwili stanął za mną i wygłosił mowę pełną przechwałek, w której zapewniał, że w następnym pojedynku rozpłata mi głowę; dodał, że teraz nanic zda mi się uderzenie pięścią, i zażądał natychmiastowego rozpoczęcia dalszej walki.
Jankopi-Topa wyraził zgodę i podał mi swój tomahawek. Był to toporek z bajecznie szlifowanego agatu o bardzo twardej i trwałej powierzchni, lśniącej szeregiem drobnych, białych kryształków indjańskich. Mogłem nim zaryzykować uderzenie jak najmocniejsze bez obawy, by nasada rozpadła się w kawałki. Nie ulegało wątpliwości, że Peteh nie ma lepszego tomahawka.
Oznaczono mejsce, na którem mieliśmy stanąć naprzeciw siebie. I teraz walka trwać miała tak długo, dopóki jeden z walczących nie padnie i nie będzie mógł się podnieść. Sytuacja nie była dla mnie korzystna. Trzeba było bowiem myśleć o konieczności oszczędzenia przeciwnika; nie mogłem go również zranić tak mocno, by stał się niezdolny do walki, ponieważ oświadczyłem, że wypada mi walczyć jedynie z wodzami. Należało więc zachować wodza na trzecie spotkanie.
Zakreślono na murawie koło, o promieniu dziesię-

404