Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie. Zwracam tylko w waszym własnym interesie uwagę, że należy uczynić wszystko, by ewentualny pojedynek odbył się możliwie najpóźniej.
— Peteh nie zgodzi się na to.
— Róbcie więc, co się wam podoba; jest mi to zupełnie obojętne.
— Uff! Cóż mamy powiedzieć, jeżeli Peteh zażąda, by tamte dwie blade twarze również stanęły do walki?
— Postaraj się, bym mógł je zastąpić.
— Uczynię to. No, wszystko gotowe. Przebieg obrad będzie z pewnością burzliwy!
Gdy Jakonpi-Topa odszedł, Carpio zapytał:
— Naprawdę przypuszczasz, że może dojść do pojedynku?
— Jestem przekonany, że pojedynek jest nieunikniony, gdyż Gawrony nie zechcą, byśmy ginęli na palu.
— A więc prawdziwy pojedynek?
— Tak, ale indjański.
— Na śmierć i życie?
— Tak.
— Mówisz o tem z takim spokojem, jakgdyby chodziły o wypicie filiżankę kawy. Niepojęty z ciebie człowiek, kochana Safono! Pomyśl tylko, pojedynek, pojedynek! Pamiętasz z jakim podziwem mówiliśmy kiedyś o szramach, jaki zachwyt i entuzjazm wywoływał w nas ich widok? Menzura indjańska jest chyba jeszcze bardziej niebezpieczna?
— Myślę! — roześmiałem się.
— Na twojem miejscu byłbym podniecony i zdenerwowany. Wcale się nie boisz?
— Nie.

388