ulegał mojemu wpływowi. Mogłem nim powodować dowoli. Nie okazywał tego, ale widać było, że ma przed nami wielki respekt. Ponadto by, przekonany, że Winnetou mówił szczerą prawdę; inaczej nie nazwałby teraz Peteha psem. Czułem, że z jego strony nie spotka mnie nic złego.
Usiadłem z Carpiem i Rostem przed szałasem. Po chwili zjawił się Jakonpi-Topa i oświadczył, że Peteh żąda, by zgromadzenie, które ma rozstrzygnąć o naszym losie, odbyło się dzisiaj.
— Co mam odpowiedzieć? — zapytał.
A więc doszło już do tego, że wódz nie chce powziąć żadnej decyzji bez mojej wiedzy!
— Muszę naprzód wiedzieć, coś mu powiedział, — rzekłem.
— Oświadczyłem, że zapytam o zdanie wojowników, którzy mają brać udział w naradzie, i zawiadomię go o ich decyzji przez posłańca.
— Słusznie. Właściwie należałoby odwlec rozstrzygnięcie do chwili powrotu gońców.
— O sześć dni? Nie, to niemożliwe.
— Niestety.
— Zagroził, że opuści nas wraz z wojownikami, o ile nie będziemy powolni jego żądaniom.
— Nie można do tego dopuścić.
— Racja! Czy mam ich trzymać gwałtem?
— Nie, broń Boże! Przynajmniej chwilowo należy unikać gwałtu i zatargu.
— Cóż więc mam czynić?
— Spróbuj zyskać na czasie.
— Nie chce czekać. Żąda waszej śmierci w najkrótszym czasie.
Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/392
Ta strona została skorygowana.
384