Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/387

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwrócić pańską uwagę, że bandaże mogą się jeszcze przydać. No, a teraz chodźmy spać. To chwilowo najlepsze.
Noc była bardzo chłodna. Na szczęście, zwrócono nam koce. W obawie, by Carpio ne zmarzł pod jednym kocem, dałem mu swój, pod głowę zaś podłożyłem mu siodło. Dzięki temu spał świetnie przez całą noc. Pod wpływem szalonego wyczerpania spałem również nienajgorzej, budziłem się jednak często wskutek zimna.
Wstaliśmy dosyć późno — w obozie wrzało już jak w ulu. Umywszy się w strumieniu, zjedliśmy mięsne śniadanie. Udałem się do wodza, by zapytać, czy wysłał gońców nad rzekę Salbei. Uczynił to; wyruszyli o świcie, niestety, nie można się było spodziewać, by wrócili prędzej, niż za pięć, sześć dni.
— Dopiero po ich powrocie okaże się, czy Peteh jest moim wrogiem, — rzekł. — Serce moje tęskni za tą pewnością. Jeżeli Krwawi Indjanie są istotnie mordercami, żaden z nich nie ujdzie z życiem.
— Zadowolisz się chyba ukaraniem istotnych morderców. Niewinnych nie powinno się zabijać.
— Niewinnych? Któregoż z pośród tych stu można nazwać niewinnym? Wszyscy wiedzą, kto zamordował moich wojowników! Czyż nie są współwinowajcami?
— Hm. Postąpili nikczemnie, zwracając twą zemstę w kierunku niewinnych Szoszonów. W dodatku jeszcze ci w niej pomagają. Będziesz się musiał co do tego porozumieć z wodzem Szoszonów.
— Sądzisz więc, że naprawdę przybędą?
— Tak.
— Pod wodzą swego młodego wodza, Wagare Teya?
— Tak z początku myślałem. Ponieważ jednak spra-

379