Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mój Boże! A więc takie rzeczy są możliwe! Zdawało mi się, że zdarza się to tylko w krwawych, fantastycznych powieściach!
— Nie, takie historje zdarzają się w życiu, — odparłem.
Uff! — odezwał się Winnetou, wyciągając rękę w kierunku brzegu rzeki, gdzie rysowała się sylwetka uciekającego starca.
— Daj mu pokój! — odparłem. — Zabiera karę ze sobą; nie da mu spokoju.
— Stał za krzakiem nadbrzeżnym i strzelał do nas! — rzekł Rost.
— Nie trafił; tem dotkliwej odpokutuje za skutki zbrodniczego zamiaru. Powtarzam raz jeszcze, pozwólcie mu uciec!
Spotkanie z tymi ludźmi odbyło się zupełnie inaczej, niż zamierzaliśmy. Chciałem jedynie ratować Carpia i ewentualnie jego stryja, nie myślałem natomiast o możliwości walki; mimo to doszło do starcia. Na szczęście, było bezkrwawe, o kilku bowiem kroplach krwi, płynącej jedynie z lekkiej rany konia, nie warto nawet mówić. Nasuwało się teraz pytanie, co czynić dalej. Rzuciłem pytający wzrok na Winnetou. Wskazał na broń zwyciężonych, później zaś spojrzał na trójkę hultajów i opuścił rękę dłonią do wewnątrz. Zrozumiałem odrazu ten znak i rzekłem do Rosta i Carpia:
— Ci trzej pozostaną tu związani. Niema wątpliwości, że stryj twój, Carpio, wróci i oswobodzi ich. Zabierzemy im rewolwery, pozostawiając noże i strzelby.
— Dlaczegóż nie zabrać i tego? — zapytał Rost.
— Wydalibyśmy ich na pastwę głodowej śmierci,

293