Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Trzeba zaznaczyć, że ubiegłego wieczoru, gdyśmy podsłuchiwali obydwóch ptaszków, Sheppard wcale nie posługiwał się wykwintną mową Przeciwnie, używał tych samych ordynarnych wyrazów, co Corner. Nie mogę ich tu nawet powtórzyć. Już pierwsze zdanie podsłuchanej rozmowy wskazywało na to, że prowadzą ją ludzie stojący na najniższym szczeblu moralności.
Nie czekaliśmy długo; odgłos głośnych rozmów wskazywał, że się zbliżają. Po chwili cała kawalkada ukazała się naszym oczom. Na przodzie jechał prayerman z Cornerem, za nimi Eggly i stary Sachner, ostatni był Carpio.
Gdybym nie wiedział, kto to taki, nie poznałbym go na pierwszy rzut oka... Te same rysy twarzy, co dawniej, ale jak się postarzał! Wyglądał staro nietylko w stosunku do okresu młodości, w którym go pożegnałem, ale i wobec swych lat. Oczy głęboko osadzone w oczodołach, policzki zapadnięte, w całej postaci zmęczenie i wyczerpanie, jakgdyby całemi dniami nie zsiadał z konia. Nie chcę mówić, jak siedział na swym rumaku.
Dziś jeszcze zbyt kocham Carpia, nie mogę go więc ośmieszać w oczach czytelniczek i czytelników. Dośćć powiedzieć, że przy każdym kroku konia miałem wrażenie, iż Carpio zwali się ze siodła. Dano mu najgorszą szkapę; przy nierównym jej chodzie niedoświadczony jeździec musiał odczuwać ból we wszytkich kościach. Wyglądał tak mizernie, widok jego wzbudzał takie politowanie, że najchętniej byłbym skoczył i przycisnął go do serca, powaliwszy pięściami resztę jego towarzyszów. Towarzysze mieli konie nienajgorsze; Corner dosiadał kasztana, któregobym się nie powstydził.
Zrównawszy się z nami, osłupieli. Corner zatrzymał wierzchowca i zawołał:
Hallo! Indjanin! Uwaga! Ach, zdaje się, że jest sam.

282