Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie zdumiewa mnie to wcale, spodziewałem się bowiem, że go tu w górach spotkam. Oprócz prayermana jest tu jeszcze ktoś, kogoście nietylko widzieli, ale obsługiwali. Nieznajomy, który siedział przy stole pod oknem w towarzystwie pięciu ludzi z Weston.
— Przypominam sobie; wiem o kim mówicie, mr. Shatterhand. Przypuszczałem, że zamieszka u nas, nie uczynił tego jednak.
— Chciał tylko coś zabrać i ulotnić się jak najprędzej.
— Cóż takiego?
— Nuggety Wattera.
— Czy być może, mylordzie! A więc to wspólnik prayermana?
— Tak. To ten sam człowiek, który był razem z prayermanem w sąsiednim pokoju. Twierdziliście, że się mylę, tymczasem okazało się, że miałem rację.
— No, no! Czy wiadomo panu, o czem rozmawiali?
— Owszem.
— O czem?
— Dowiecie się później. Jest z nimi jeszcze ktoś.
— Kto?
— Złodziej, który... Ale co tu dużo gadać, zebrali się tu razem trzej złodzieje: prayerman, który rzecz całą urządził, włamywacz, który otworzył skrzynię ze złotem, i ten, który nuggety na podwórzu odebrał.
— Jaki niezwykły przypadek! Nie można było marzyć o korzystniejszem i piękniejszem spotkaniu. Czy pan wie, co mi mówi mój głos wewnętrzny?
— Z pewnością nic mądrego.
— Przeciwnie! Tym razem głos ten wie więcej ode mnie. Mówi, że łotry mają nuggety przy sobie.
— Ach tak!

277