Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kać towarzyszy w miejscu, ukrytem przed ich wzrokiem. Dotarłszy do tego miejsca, zaczną się skradać. Ponieważ chcemy ich śledzić, równie jak oni tamtych musimy się także ukryć w niewidocznem miejscu. Dlatego chcemy dotrzeć do jeziora od północnej strony. Winnetou zacznie zaraz galopować.
— Poco?
— Koń w galopie porusza się szybciej i zapada w ziemię głębiej, niż koń idący stępa; trudniej go więc dojrzeć.
— Przecież nie może być mowy, by ci dwaj nas zobaczyli. Są daleko na południu.
— Właściwie ma pan rację, ale ostrożny westman musi się liczyć ze wszystkiemi możliwościami. Jeżeli zachowają taką ostrożność, jak my, przeszukają porządny kawał lasu, by się przekonać, czy niema nikogo w pobliżu. Przy tej sposobności mogą się posunąć bardziej na północ i, gdybyśmy nie odstąpili nieco dalej, mogliby zauważyć nasze zbliżanie się.
— Doskonale! Zobaczymy, czy zacznie galopować!
Ledwie Rost wypowiedział te słowa, Winnetou spiął konia i ruszył pełnym galopem. Pogalopowaliśmy za nim.
Przed lasem, okalającym jezioro, ciągnęły się zarośla. Zatrzymaliśmy się w nich i pozsiadali z koni. Odległość, dzieląca nas od tamtych dwóch jeźdźców, wynosiła według moich przypuszczeń około angielskiej mili. Zostawiając konia na łące, Winnetou rzekł:
— Niech moi biali bracia zaczekają na mnie.
Po tych słowach, zdjął srebrną dubeltówkę i wręczywszy mi, znikł w zaroślach.
— Dokąd poszedł? — zapytał Rost.
— Udał się na poszukiwanie tych, których mamy, śledzić.
— Dlaczego nie zabrał strzelby?
— Byłaby zawadą. Może będzie musiał pełzać wśród zarośli.

250