Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chcę rachunek wyrównać: płacę trzema policzkami, które pan zaraz otrzyma. Pokwitowanie zbyteczne. Chodźże bliżej, bogobojna, dostojna figuro!
Prayerman chciał zwiać, ale ująłem go za kark, okręciłem dookoła i z taką szybkością zaaplikowałem mu zapowiedzianą porcyjkę, że nie miał nawet czasu na myśl o obronie. Potem dałem mu porządnego kopniaka, od którego zwalił się na ziemię, i odebrałem dwieście dolarów z rąk damy. Wkładając pieniądze do kieszeni, ukłoniłem się zebranym. Pod wpływem mych celnych strzałów nastrój tych ludzi zmienił się zupełnie: gdym opuszczał plac w towarzystwie pani Stiller i jej syna, rozległy się huczne oklaski.
— Bajeczna przygoda! — rzekła pani Stiller. — Strzela pan i policzkuje ludzi z taką łatwością i szybkością, jakgdyby chodziło o zjedzenie bułki z masłem. Spacer przyniósł panu wcale pokaźną sumkę.
Pshaw! Nie chodziło mi wcale o pieniądze; zabrałem je, by go ukarać. Zresztą, zaufanie państwa do mnie zostało również nagrodzone pewną niewielką sumą. Wracajmy!
— Tak, oczywiście do mnie.
— Niech mi pani pozwoli odmówić.
— Dlaczego?
— Mam wrażenie, że prayerman postara się jak najszybciej ulotnić. Jeżeli tak się stanie, chciałbym być w hotelu. Rzuciłem kilka słów, które podkopały jego moralny kredyt. Jestem przekonany, że ziemia zaczyna mu się palić pod nagami. Odprowadzę państwa do domu. Może się wieczorem zobaczymy.
— Dopiero wieczorem? — zapytał młody Stiller. Szkoda, że pan odchodzi! Każda chwila, spędzona w pańskiem towarzystwie, jest mi niezmiernie droga. Będzie pan teraz pracował?

201