Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Złożyłm kartkę, wręczyłem ją jednemu z chłopaków, zaglądających z ulicy do rzęsiście oświetlonej sali jadalnej, wskazałem mu człowieka, któremu ma doręczyć, i poleciłem, by nic nie mówił i odszedł natychmiast po wręczeniu; za to wszystko przyrzekłem zapłacić mu dwadzieścia centów. Chłopak wszedł; stwierdziłem, że oddał kartkę Walterowi. Padło kilka słów, poczem adresat włożył ją bez czytania do kieszeni kamizelki.
— No i cóż? — zapytałem chłopca.
— Pytał, kto mi dał tę kartkę; odpowiedziałem, że się dowie po przeczytaniu. Odparł na to: „odpowiem za rok“, i włożył kartkę do kieszeni.
Zapłaciłem chłopcu dwadzieścia centów i odszedłem. Spełniłem swój obowiązek — więcej chwilowo zrobić nie mogłem. Po półgodzinnej przechadzce cała sprawa wywietrzała mi z głowy. Wróciwszy do hotelu, udałem się do swego pokoju, by kontynuować przerwaną pracę. Pracowałem zawzięcie aż do południa. Śniadanie kazałem przynieść do pokoju, na obiad zaś zeszedłem do sali; nie była jeszcze sprzątnięta po wczorajszej uroczystości.
Byłem jedynym gościem, więc kelner zajął się gorliwie wyszukaniem i odgrzaniem pozostałych po uroczystości potraw.
Po jakimś czasie zjawił się Walter. Wyglądał jak człowiek, który spędził bezsennie noc; podszedł do stołu, przy którym siedział wczoraj i do którego potaszczyłem go później przemocą. Nie zwracał na mnie uwagi. Na zapytanie kelnera, czy coś zje, odparł przecząco.
— Nie, nie! Ale proszę mi przynieść flaszkę najmocniejszego wina. Gdy kogoś pies ugryzie, trzeba ranę leczyć winem.

185