Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pięć minut, nie mógłbym tego nie zauważyć. Nie wstawał wcale z krzesła.
— Gdzie mieści się jego pokój?
— W oficynie, nad stajnią.
— Nie mieszka we frontowym pokoju?
— Nie.
— A Watter? Czy nie jest przypadkiem moim sąsiadem?
— Nie. Mieszka na drugim końcu korytarza.
— Któż mieszka obok mnie?
— Nikt.
— To niemożliwe! Jacyś ludzie byli w przyległym pokoju.
— Myli się pan i w tym wypadku, mr. Mayer! Gdyby pokój był zajęty, musiałbym o tem wiedzieć, gdyż nie gospodarz, a ja sam wyznaczam gościom pokoje.
— Hm! Czy klucz od pokoju, sąsiadującego z moim, wisi na miejscu?
— Owszem. Oto jest.
Zdjął klucz z gwoździa i podał mi go.
— Niech mi go pan zostawi na chwilę; wejdę na minutkę na górę. Proszę pamiętać: nikomu ani słowa!
— Nikomu! — odparł, skinąwszy głową. — Słowo honoru.
Udałem się naprzód do swego pokoju, by zapalić zgaszoną lampę; uczyniwszy to, wziąłem lampę i wyszedłem na korytarz. Doszedłszy do drzwi przyległego pokoju; stwierdziłem, że klucz otwiera je zupełnie łatwo. Wszedłszy do środka, zamknąłem drzwi i zacząłem przy świetle lampy przeszukiwać wszystkie kąty. Szukałem niesłychanie skrupulatnie, w głębokiem przeświadczeniu, że sprawa jest bardzo ważna i że nie należy lekceważyć najmniejszego szczegółu.
Nareszcie jakiś ślad! Na ziemi leżało kilka ziarn tabaki!

183