Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ten namaszczony dewot uważa mój wiersz za swą wyłączną własność, tam bowiem, gdzie pobożność jest tylko etykietą, przykrywającą chciwość i inne gorsze jeszcze wady, nie może być mowy o uczciwości.
— Szkoda, że mu pozwoliłam zrobić odpis! Jakiż to okropny tytuł! Ten człowiek jest chyba niespełna rozumu.
— Opowiadał mi, że autor wiersza był koniokradem, że tuż przed egzekucją napisał ten wiersz pod wpływem skruchy. Ale zostawmy to! W każdym razie wiersz dał asumpt do mojej wizyty. Zdawało mi się, że wobec kogoś, kto...
— Ach, tak!... — przerwała nagle. — A właściwie... Pan jest autorem wiersza?
— Tak.
Otworzyła szeroko oczy, jakgdyby chciała ogarnąć niemi całą moją postać, podniosła ręce i zapytała:
— A więc pan jest tym młodym uczniem, który?...
— Tak.
— Pan odnalazł nas w starym młynie, w którym umarł mój biedny ojciec?
— Tak jest.
— I pan dał nam, dał nam... Ach, byłam wtedy w takiej rozpaczy! Gdyby nie to, gdyby nie to... Niech pan zaczeka. Muszę go zawołać!... To najpiękniejszy dzień w mojem życiu. Sprawił nam pan nieopisaną radość; nie może pan sobie nawet wyobrazić, ile myśleliśmy o młodzieńcu, który nam wtedy wyświadczył to niesłychane dobrodziejstwo.
Chciała otworzyć drzwi prowadzące do przyległego pokoju, ale zatrzymałem ją słowami:
— Jeśli pani nie chce abym natychmiast odszedł, proszę nie wspominać i nie powtarzać tego, że współczucie popchnęło mnie wtedy do kroku...

125