Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bym im opowiedział o stosunkach panujących na Dzikim Zachodzie. To mi oczywiście nie dogadzało. Nie chcąc, by w Weston powtórzyło się to samo, postanowiłem przemilczeć swoje nazwisko. W obawie, by incognita mego nie zdradził wierzchowiec, znany wszędzie równie dobrze jak ja, zostawiłem konia u fermera, i odjechałem z St. Joseph niewielkiem czółnem, wtajemniczywszy jedynie gospodarza, gdzie mnie ewentualnie można znaleźć.
Oddawna nie wyglądałem tak przyzwoicie, jak teraz w swem nowem ubraniu. Zostawiłem konia, spakowałem broń, pas z nabojami i inny sprzęt myśliwski. Dzięki temu nie mogłem robić na nikim wrażenia westmana, który z narażeniem życia przekradł się niedawno przez wrogie szeregi Komanczów.
Przybywszy do Weston, zapytałem o dobry hotel. Wskazano mi budynek, który tylko mizantrop z Dzikiego Zachodu nazwać mógłby hotelem; mimo to, jako człowiek skromny, postanowiłem tu zamieszkać. Chodziło mi głównie o czystość, a pod tym względem nie było powodu do narzekania. Okazało się, że gospodarz jest moim rodakiem; po chwili zjawiła się miła, lśniąca czystością gospodyni; kelner przywitał mnie również w formie ojczystej. Był to człowiek młody, najwyżej trzydziestoletni, szczupły i niezwykle niski, sięgał mi bowiem zaledwie do ramienia. Zato miał potężne wąsy; fakt, że nie wypuszczał ich prawie z rąk, zdawał się wskazywać, że jest z nich niezwykle dumny. Obsłużywszy mnie, wziął do ręki gazetę, którą czytał w chwili, gdym się zjawił na sali, i zagłębił się w niej, gładząc bez przerwy potężnego wąsa. Nagle wydał okrzyk zdumienia, skoczył na równe nogi i rzekł do gospodarza, który palił i obserwował mnie w milczeniu:
— Mylordzie, musi mi pan dać w tej chwili urlop na dziś jutro!

99