— W każdym razie war-p’eh-pejah[1] — odpowiedział Old Shatterhand.
Teraz teren opadał z początku powoli, a potem coraz raptowniej, tak, że niełatwo było się utrzymać w siodle. Przeto jeźdźcy zeskoczyli z koni i ruszyli pieszo, prowadząc za sobą rumaki.
Ślady Ogallalla były jeszcze widoczne, aczkolwiek pochodziły z poprzedniego dnia. Kilkaset stóp niżej kończył się las wyraźną krechą. Ale zboku sięgał do samej doliny. Była teraz widoczna, a był to widok pod każdym względem zdumiewający.
Górna dolina Madisonu, znanego tu pod wymowną nazwą rzeki Kraterów, stanowi najbardziej podziwu godną miejscowość Parku Narodowego. Na wiele mil długa i miejscami na dwie, trzy mile szeroka, zawiera setki gejzerów i gorących źródeł, z których wytryski pędzą nieraz na setki metrów wgórę. Zapach siarki bucha z licznych szczelin, a powietrze jest zawsze pełne gorącej pary.
Śnieżno-biała zendra, stanowiąca powłokę, a raczej pokrywę tych podziemnych garnków, błyszczy jaskrawo w promieniach słonecznych. Gdzie indziej znów grunt stanowi gęsty, cuchnący szlam o różnorodnej temperaturze. Tu i owdzie ziemia raptownie podnosi się, powoli wzdyma niby pęcherz, i pęka, zostawiając obszerną, bez-
- ↑ „Góra gorącej wody“ — gejzer po indjańsku.