Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pów arabskich. Wzrok miał ostry, kłójący prawie, co zresztą nie było dostatecznym powodem do nieufności, tem bardziej, że powitał nas tak uprzejmie. Okoliczność, że wspominał o dumie, doznanej na mój widok, należało złożyć na karb zwykłej przesady, cechującej mowę Wschodu. Dlatego wstałem, skłoniłem się równie uprzejmie na jego powitanie, i rzekłem:
— Sabah el cher, ia szeik. — Bądź pozdrowiony szeiku. — Racz spocząć!
Podałem mu rękę i usiedliśmy naprzeciw siebie, aby pogawędzić. Była to, jak zwykle, wymiana zdań zdawkowa, lecz nakazana przez etykietę. Potem wstaliśmy i wyszli na ulicę, by przygotować się do drogi. —
Było nas dwanaście osób; przed domem czekał też tuzin koni. Nie były związane i nikt ich nie pilnował. Szeik przybył tutaj na jednym z nich, a pozostałe, posłuszne jak psy, podążyły za nim aż do naszego mieszkania; nic w tem dziwnego, gdyż konie Beduinów powolne są, jak baranki. Z pomiędzy wierzchowców wyróżniała się klacz złotawej maści; uprzęz jej i siodło były kunsztownego wyrobu, który Pers nazywa reszma. Abd el Kahir wskazał ją i rzekł:
— Siadaj, emirze. Klacz tę przeznaczyłem dla ciebie i sądzę, że będziesz z niej zadowolony!
Posłuchałem, jakgdyby była to rzecz przesądzona, że powinienem dosiąść najlepszego konia, i wyruszyliśmy stępa poza miasto. Gdy zostało już za nami, pognaliśmy kłusem — i wtedy przekonałem się, jaką wartość posiadała klacz, chociaż nie mogłem jej coprawda, porównać z moim nieocenionym Rih.
Nieco później z kłusu przeszliśmy w galop i,

89