Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niechaj Wielki Duch ochrania mego białego brata. Ugh!
Rozstali się. Niedźwiedzie Oko odjechał na zachód z koniem Gerarda, którego prowadził na linie, Gerard zaś udał się pieszo w kierunku Guadelupy. Po drodze schwytał nieosiodłanego konia, pasącego się na polach, wskoczył nań zwyczajem prawdziwych vaquerów i ruszył, z początku truchtem, potem zaś pełnym galopem.
Zabrania wierzchowca nie uważano za kradzież. Na zachodzie bowiem konie biegają wolno w prerjach; można schwytać pierwszego lepszego. Kiedy zaś puszcza się konia swobodnie, wraca na miejsce, skąd go uprowadzono. Każdy właściciel poznaje swoje konie po znakach, wypalonych na skórze. —
Nasz były kowal i garrotteur star się z biegiem lat świetnym znawcą prerji. Gnał na obcym koniu aż do południa, potem zabrał innego z pierwszego lepszego stada, które spotkał na drodze. Tak pędził cały czas galopem, aż następnego dnia, przed wieczorem, zobaczył przed sobą Chihuahua.
Nie mógł się odważyć na wjazd do miasta za dnia, ani też na przejście przez posterunki wieczorem. Musiał skradać się z narażeniem życia. Dlatego przywiązał konia w lesie do jednego z drzew i czekał aż się zupełnie ściemni. Potem zbliżył się do miasta, w którem znał każdy dom, każdą uliczkę.
Tylko taki człowiek, jak Gerard, mógł się przekraść przez posterunki i usypane szańce. Wkrótce znalazł się pośród ogrodów, znanych mu doskonale. Przesadził ostrożnie płot i, skulony, trzykrotnie zakrakał

26