Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Znowu tuż nad głową Pirnera przeleciała porcja ciemnej śliny. Gospodarz odskoczył przerażony na bok.
— Do kroćset bomb! — zaklął. — Mam już dosyć! Nie jestem do tego przyzwyczajony; pochodzę ze starego, szlachetnego rodu. Czy wiecie, gdzie moja ojczyzna?
— No? — zapytał nieznajomy obojętnie.
— Pochodzę z Pirny.
— Z Pirny? Nie znam. To leży zapewne gdzieś za biegunem północnym?
— Nie; to miasto w Saksonji.
— Nic mnie ta Saksonja nie obchodzi. Zostaję dziś u was na noc.
— Nie zostaniecie, sennor.
Nieznajomy popatrzył na gospodarza ze zdumieniem.
— Nie podobacie mi się i basta! — ciągnął Pirnero.
— Za to wy mnie się podobacie, a więc jesteśmy skwitowani.
— Nic mi tu po człowieku, który tylko pluć potrafi.
— Wolałbyś pan kogoś, kto pluje lepiej? Według moich obliczeń możnaby znaleźć takiego jegomościa.
— Nie, nie, nie chcę was u siebie! Idźcie tam, gdzie będziecie mogli pluć spokojnie. Popatrzcie na okno i na miedzioryt, który jest starą pamiątką. Nie pozwolę jej opluwać. Nie pozwolę, zrozumiano?
— Nie.
— W takim razie powiem jasno: jeżeli w tej chwili nie wyjdziecie z pokoju, wyrzucę was na zbity łeb!
Pirnero wpadł w szewcką pasję. Stał przed nieznajomym z zaciśniętemi pięściami, jakgdyby za chwilę miał się rzucić na niego.

135