Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pffttf! Pffttf! — plunął znowu nieznajomy w kierunku gospodarza, który uskoczył wbok.
— Co? Jeszcze i to?! — zawołał. — Wynosić się natychmiast, inaczej nie ręczę za siebie!
Pah! — odparł spokojnie gość. — Nie hałasujcie, inaczej plunę wam w twarz tak, że polecicie przez okno na ulicę. To moja rzecz, nie wasza, czy tutaj zostanę, czy nie. Całą noc wiosłowałem i jestem zmęczony. Będę teraz spał przez godzinę.
Położył obok siebie strzelbę i wyciągnął się na ławce, która stała pod ścianą. Pirnero pienił się nadal:
— Nie pozwalam! Śpijcie u kogo chcecie, tylko nie u mnie. Nie dotknę was, ale zwołam ludzi; oni wam pokażą, kto tu jest panem.
Nieznajomy wyciągnął z za pasa rewolwer:
— Róbcie, co chcecie, to wam jednak powiadam, że każdego, kto się zbliży do mnie wbrew mojej woli, zastrzelę jak psa.
Słowa te podziałały na gospodarza. Medytując, stał przez chwilę na miejscu, wkońcu zaś burknął:
— Hm, niebezpieczna z was sztuka. Dobrze, śpijcie godzinę. Mam nadzieję, że przez sen pluć nie będziecie?
— Jeżeli mi się przyśni, że mnie o coś wypytują.
Nieznajomy włożył za pas rewolwer i przewrócił się na drugi bok. Po chwili zasnął, musiał być bardzo zmęczony.
Pirnero cały był zlany potem. Wziął szklaneczkę julepu i chciał właśnie znowu usiąść przy oknie, gdy z ulicy rozległ się odgłos kopyt końskich. Jakiś strzelec zeskoczył, uwiązał konia i wszedł do zajazdu.

136