Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Któż go zabije, jego, potężnego, wzniosłego pana śmierci?
— Tchórze! Czy wchodzi on także do środka obozu?
— Nie. Inaczej nie staliby mężowie przed swymi namiotami, aby usłyszeć dokładnie jego głos.
— Czy szejk jest przy nich?
— Tak.
— Wyjdź do niego i powiedz mu, że zabiję lwa, gdy mi da moją strzelbę.
— Jesteś obłąkany?
— Jestem zupełnie przy zmysłach. Wyjdź!
— Nie żartujesz?
— Nie; idź do licha!
Wielki niepokój mnie ogarnął; miałem ochotę rozerwać swe więzy. Po kilku minutach Arab wrócił. Odwiązał mnie.
— Pójdź za mną! — rozkazał mi.
Na dworze stało wielu mężów z bronią w ręku; nikt z nich jednak nie ważył się wystąpić za obręb namiotów.
— Chciałeś ze mną mówić. Czego chcesz? — zapytał szejk.
— Pozwól mi ubić lwa.
— Ty nie zdołasz lwa zabić! Dwudziestu nas nie wystarczy, aby polować na niego, a kilku musiałoby przytem zginąć.
— Ja sam go zabiję; on nie jest pierwszym u mnie.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Jeśli go chcesz ubić, to ja nic nie ma przeciwko temu. Allah daje życie i Allah je znowu odbiera wszystko jest zapisane w księdze.
— To daj mi strzelbę!
— Którą?
— Tę cięższą i mój nóż.
— Przynieście mu jedno i drugie — rozkazał szejk.
Poczciwina pomyślał sobie w każdym razie, że śmierć mnie nie minie, że będzie zatem niezaprzeczonym spadkobiercą mego konia. Mnie zaś szło równocześnie o lwa, o wolność i o konia, wszystko to bowiem mogłem posiąść, gdyby strzelba moja znalazła się w mych rękach.
Przyniesiono mi ją wraz z nożem.