Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wojownik, że nie mam odwagi zaprosić go do swego namiotu.
— Miły mi jest każdy, kogo ty przyprowadzasz — brzmiała odpowiedź.
Tamten wyszedł, a szejk podał mi rękę.
— Usiądź, cudzoziemcze. Jesteś znużony i głodny, więc powinieneś spocząć i zjeść; pozwól mi wprzód, że się zaopiekuję twoim koniem!
Było to postępowanie nawskroś arabskie: naprzód koń, a potem człowiek. Gdy wrócił do namiotu, poznałem po nim odrazu, że wygląd mego konia wzbudził w nim szacunek dla mojej osoby.
— Masz szlachetne zwierzę. Masz Allah; oby się u ciebie chowało! Znam je.
Ah, to bądź co bądź niemiłe! A może i nie!
— Skąd je znasz?
— Jest to najlepszy koń Haddedihnów.
— Znasz więc i Haddedihnów?
— Znam wszystkie szczepy. Ale ciebie nie znam.
— Znasz szejka Haddedihnów?
— Mohammeda Emina?
— Tak. Przybywam właśnie od niego.
— Dokąd zdążasz?
— Do ciebie.
— Czy wysłał cię do mnie?
— Nie, a jednak przybywam do ciebie jako jego wysłannik.
— Spocznij wpierw, nim będziesz opowiadał.
— Nie jestem zmęczony, a to, co ci mam donieść, jest tak ważne, że chciałbym ci to zaraz powiedzieć.
— To mów!
— Słyszałem, że Dżowarjowie są twoimi wrogami.
— Są nimi — odpowiedział ponuro.
— Są i moimi; są wrogami Haddedihnów.
— Wiem.
— Czy wiesz, że się połączyli z Abu-Hammedami i Obeidami, aby wykonać napad na Haddedihnów na własnych ich pastwiskach?
— Wiem.
— Słyszałem, że połączyłeś się z Alabeidami, aby ich ukarać?
— Tak.