Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szczęśliwy! Pojadę z panem, będę także usługiwał, badał!
— To niemożliwe.
— A dlaczego?
— Pan nie będzie mi pomagał, lecz raczej przeszkadzał. Pańskie ubranie — —
— Ba, przebiorę się za Araba!
— Nie rozumiejąc ani słowa po arabsku?
— Słusznie! Jak długo będzie nieobecny?
— Nie wiem jeszcze. Kilka dni. Muszę przebyć mały Cab, który jest stąd dość daleko.
— Zła droga! Czy zły naród między Arabami?
— Będę się miał na baczności.
— Zostanę tu, gdy mi zrobić przysługę.
— Jaką?
— Nietylko szukać Beduinów.
— A czegóż jeszcze?
— Pięknych ruin. Muszę kopać, znaleźć fowling-bull, wysłać do muzeum w Londynie!
— Uczynię to, zapewniam pana!
— Well! Jestem gotów; wejść!
Zajęliśmy w namiocie nasze dawne miejsca i spędziliśmy resztę dnia, słuchając rozmaitych opowieści, w jakich się Arabowie wielce lubują. Wieczorem zabawiano się muzyką i śpiewem, a były tylko dwa instrumenty: rubabah, coś w rodzaju cytry o jednej strunie, i tabl, mały bęben, który przeraźliwie hałasował, podczas gdy dźwięki rubabahu były ciche i jednostajne. Potem zmówiono modlitwę wieczorną i udaliśmy się na spoczynek.
Anglik spał w namiocie szejka; ja zaś poszedłem do ogiera, który leżał na ziemi i usiadłem między jego nogami. Czy odmówiłem mu w nozdrza setną surę? Rozumie się! Nie uczyniłem tego z zabobonu, broń Boże! Koń był przyzwyczajony do tej procedury, za jej pomocą oswoiłem go rychlej ze swoją osobą. Ponieważ recytowałem słowa Koranu tuż przy jego nozdrzach, więc koń poznał bliżej „zapach“ swego nowego pana. Leżałem między jego nogami, jak dziecko, co tuli się do psa wiernego i rozsądnego. Gdy zaświtało, Anglik wyszedł z namiotu szejka.
— Czy sir spał? — zapytał mnie.