Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Najlepiej będzie, gdy wjedziemy w głąb pustyni i zapytamy się pierwszego Beduina, którego napotkamy, o obóz najbliższego szczepu.
— Dobrze — well — bardzo pięknie! Zaraz teraz jechać i zapytać!
— Możemy tu jeszcze dziś zostać!
— Zostać i nie kopać? Nie — nie! Namioty wziąć i dalej!
Musiałem uczynić zadość jego życzeniu; zresztą, po pewnym namyśle doszedłem sam do przekonania, że wobec przygody, która nas dziś spotkała, lepiej będzie opuścić to miejsce.
Zwinęliśmy lekkie nasze namioty i ruszyliśmy w drogę w kierunku jeziora Zabakah.
Była to cudowna jazda przez kwiecisty step. Zewsząd buchały ku nam rozkoszne wonie.
Tylu roślin i kwiecia nie spotykałem nawet w stepach północnej Ameryki.
Jechaliśmy już z godzinę, gdy wdali ukazali się trzej jeźdzcy o bardzo wojowniczym wyglądzie. Płaszcze i pióra strusie powiewały na nich groźnie, jak sztandary. Ujrzawszy nas, wznieśli wielki krzyk bojowy i rzucili się ku nam galopem.
— Wrzeszczą. Czy chcą się bić z nami? — zapytał Anglik.
— Nie. To ich zwykłe powitanie. Czynią tak, aby się przekonać, czy jesteśmy odważni.
— Będziemy śmiałymi ludźmi! Dotrzymał słowa, bo nie mrugnął nawet okiem, gdy jeden z nich w pędzie skierował ku niemu ostry koniec lancy i zatrzymał konia, dopiero w chwili, gdy lanca dotykała prawie piersi Anglika.
— Sallam aaleikum! Dokąd zdążacie? — powitał nas jeden z nich.
— Z jakiego jesteś plemienia?
— Z plemienia Haddedihnów, które należy do wielkiego narodu Szammarów.
— Jak się nazywa twój szejk?
— Mohammed Emin.
— Czy stąd daleko do niego?
— Jeśli się chcesz udać do niego, to poprowadzimy cię.