Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak.
— Macie co jeść?
— Na jeden dzień.
— Namiotów jednak nie macie!
— Nie potrzeba nam. Dostaniemy każdego wieczora dobre mieszkanie.
— Czy wiecie, że pójdziemy przez kraj Dżezidów?
— Wiemy.
— A nie boicie się czcicieli djabła?
— Bać się? Agho Halef Omarze, czy ty kiedy słyszałeś, żeby Arnauta się bał? Czyż zresztą merd-esz-szejtan, człowiek djabła jest sam szatanem? Powiedz emirowi, że gotowiśmy go powitać.
Po krótkiej chwili kazałem przyprowadzić mojego konia i wyszedłem. Wszyscy, jak ich było dziesięciu, stali przedemną ze czcią, każdy przy głowie swojego konia. Skinąłem tylko głową, wsiadłem na konia i dałem znak, aby uczynili to za mną. Mały orszak ruszył następnie z miejsca.
Przejechaliśmy po moście czółnowym przez rzekę i znaleźliśmy się na lewym brzegu Tygrysu poza obrębem miasta Mossul. Teraz dopiero wezwałem onbaszego do siebie i zapytałem:
— Komu służysz teraz, mnie, czy baszy?
— Tobie, emirze.
— Jestem z ciebie zadowolony. Przyślij mi buluka emini.
Cofnął się, a niebawem zjawił się mały grubas.
— Na imię ci Ifra? Słyszałem, że jesteś walecznym wojownikiem.
— Bardzo walecznym — zapewnił swoim głosem trąbkowym.
— Umiesz pisać?
— Bardzo dobrze, bardzo pięknie, emirze.
— Gdzie służyłeś i walczyłeś?
— We wszystkich krajach świata.
— Ach! Powiedz mi nazwy tych krajów.
— Na co, emirze? Byłoby więcej niż tysiąc nazw.
— Musisz zatem być sławnym bulukiem emini.
— Bardzo sławnym. Czy jeszcze nic nie słyszałeś o mnie?
— Nie.