Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mogłoby ci się przydarzyć coś złego.
— Co takiego?
— To moja tajemnica. Powiadam ci tylko, że właśnie eskorta, którą ci daję, mogłaby się stać dla ciebie niebezpieczną. Pij!
Była to już druga, poruszona przezeń tajemnica.
— Czy ludzie twoi mogą mnie odprowadzić tylko do Amadijah? — spytałem.
— Tak, gdyż władza moja nie sięga dalej.
— Jakie terytorjum następuje po tem?
— Kurdów z Berwari.
— Jak się nazywa ich stolica?
— Rezydencją jest warowny zamek Gumri, gdzie mieszka ich bej. Dam ci list do niego, nie wiem jednak, czy dobry odniesie skutek i przyrzec ci tego nie mogę. Ilu masz towarzyszy?
— Jednego sługę.
— Tylko jednego? A konie masz dobre?
— Tak.
— To dobrze dla ciebie. Od konia zawisły często wolność i życie jeźdźca. Byłoby zaś wielką szkodą, gdyby ci się zdarzyło jakie nieszczęście. Posiadałeś wielką tajemnicę i wyjawiłeś mi ją, a ja ci także chcę okazać wdzięczność. Wiesz, co dla ciebie uczynię?
— Co?
Pociągnął z flaszki i odpowiedział z miną jak najprzychylniejszą.
— Czy wiesz co o disz-parassi?
— Wiem o tem.
— No?
— Jest to podatek, którego tylko ty możesz żądać.
Wyraziłem się przytem bardzo łagodnie, gdyż diszparassi „odszkodowanie za zęby“ jest daniną w pieniądzach, którą pobiera się wszędzie, gdzie basza zatrzymuje się w swoich podróżach. Płaci się ją za to, że basza zużywa sobie zęby, żując środki spożywcze, dostarczane mu za darmo przez mieszkańców danej okolicy.
— Zgadłeś — zauważył.— Dam ci pismo, w którem rozkażę oddawać ci disz-parassi, gdziekolwiek tylko przyjdziesz tak, jak gdybym to ja był. Kiedy chcesz odjechać?
— Jutro rano.