Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mieszkają tam Radjahl esz Szejtan, ludzie djabła, którzy czczą szejtana.
— Hadżi Halef Omarze, gdzie tu są ludzie czczący djabła?
— Nie wierzysz temu? Nie słyszałeś nigdy o takich ludziach?
— O, tak; widziałem nawet takich ludzi.
— A jednak udajesz, jakobyś mi nie wierzył.
— Nie wierzę ci istotnie!
— Mimo, że sam ich widziałeś?
— Ale nie tu. Byłem w kraju, położonym daleko, hen poza wielkiem morzem. Frankowie zowią go Australją. Tamto zastałem ludzi dzikich, którzy mają szejtana, zwanego przez nich Yahu. Tego wyznają, tu jednak niema ludzi, czczących szatana.
— Zihdi, jesteś mędrszym ode mnie i od wielu innych ludzi, czasem jednak rozsądek twój i twoja mądrość ulatują precz. Zapytaj każdego człowieka, którego spotkasz, a powie ci, że szejtaniści czczą djabła.
— A czy ty byłeś przytem, jak go czcili?
— Nie, słyszałem jednak o tem.
— A czy byli przytem owi ludzie, od których to słyszałeś?
— Oni słyszeli to także od innych.
— A zatem powiadam ci, że żaden człowiek tego jeszcze nie widział. Dżezidzi nie dopuszczają przy swoich nabożeństwach obecności człowieka, który wierzy w co innego niż oni.
— To prawda?
— Tak, a przynajmniej uważają za nadzwyczajnie rzadki wyjątek, gdy komu obcemu pozwolą być na nabożeństwie.
— Mimo to wie się o wszystkiem, co czynią.
— No i co?
— Czy nie słyszałeś nigdy, że nazywa się ich Dżeragh Sonderan?
— Owszem.
— Musi to być nazwa czegoś złego; nie wiem, co ona znaczy.
— Znaczy to tyle, co: „gasiciel światła“.
— Widzisz, zihdi! Podczas ich obrzędów, przy których obecne są ich kobiety i dziewczęta, gasi się światło.