Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co?
— Nie znalazłem fowling-bullów.
— Żadnych?
Stanął i otworzył szeroko usta.
— Żadnych? Ah!
Chwycił motykę i poszedł naprzód.
Gdyśmy doszli do tego miejsca, odskoczył wtył z okrzykiem przerażenia. Teraz widok był okropniejszy niż przedtem, albowiem wszyscy trzej mieli oczy otwarte i poruszali głowami, aby odpędzić rój owadów.
— Zakopano ich! — rzekłem.
— Kto? — zapytał Lindsay.
— Nie wiem, dowiemy się.
Zabrałem się z wielkim pośpiechem do rozkopywania ziemi, przyczem tamci pomagali gołemi rękoma; dzięki temu już po kwadransie wydobyliśmy nieszczęśliwców. Byli całkiem nadzy, a ręce i nogi mieli związane sznurami z łyka. Wiedziałem, że Arabowie zakopują ludzi dotkniętych pewnemi ciężkiemi chorobami aż po głowę w ziemię, w przekonaniu, że to uleczy chorych. Ci mężowie jednak byli związani, stąd wniosek, że nie zakopano ich spowodu choroby. Zanieśliśmy ich na brzeg i opryskiwaliśmy wodą. To ich orzeźwiło.
— Co wy za jedni? — zapytałem.
— Baadri! — brzmiała odpowiedź.
Baadri? To była przecież nazwa wsi, zamieszkanej wyłącznie przez czcicieli djabła! A więc przypuszczenia moje były trafne.
— Przenieść ich na drugi brzeg! — rozkazałem.
— Jak? — zapytał Anglik.
— Ja naprzód przepłynę, aby pomóc ciągnąć, i zabiorę z sobą ich rzeczy. Potem wy przepłyniecie, każdy z jednym z nich.
— Well! Ale to nie będzie łatwo!
— Weźmie go pan na ręce przed siebie.
Zwinąłem szaty jak turban i włożyłem na głowę. Potem przyciągnięto mnie do brzegu. Ja i obaj Haddedihnowie mieliśmy teraz ciężką pracę, a podczas niej tamci znajdowali się w wielkiem niebezpieczeństwie; wreszcie udało się nam przyciągnąć szczęśliwie wszystkich sześciu do brzegu.