Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jesteście przyjaciółmi i towarzyszami. Chcecie się pokłócić i poróżnić o ogon owcy lub o rogi byka?
— Masz słuszność... Ale któż ma przywieść odszkodowanie z ich pastwisk?
— Tylu ludzi, ilu do tego niezbędnie potrzeba, a przytem niech będą dwie trzecie waszych, a jedna trzecia spośród nieprzyjaciół.
— To dobrze... A co ty masz otrzymać z tego odszkodowania?
— Nic... Powędruję dalej, więc nie trzeba mi trzód, a broń i konia mam.
— A ci trzej mężowie, którzy są przy tobie?
— Oni także nic nie przyjmą; mają wszystko, czego im potrzeba.
— Będziesz musiał przyjąć to, co ci z wdzięczności w darze damy. Głowa twa nie jest tak starą, jak niejedna z naszych, a jednak nauczyłeś naszych wojowników, jak się zwycięża tak wielkiego wroga, nie tracąc przytem wielu ludzi.
— Jeśli mi chcecie okazać wdzięczność, to czyńcie dobrze tym wrogom waszym, którzy leżą ranni w waszych namiotach, a nadto rozejrzyjcie się, czy nie znajdziecie gdzieś ruiny, z której możnaby wygrzebać figury i kamienie z obcemi napisami. Towarzysz mój pragnie widzieć takie rzeczy. Słyszeliście więc, com wam powiedział. Niechaj Allah oświeci waszą mądrość, abym rychło się dowiedział, coście postanowili!
— Zostań i radź z nami!
— Nie mogę nic innego powiedzieć nad to, com już powiedział. Wy już uchwalicie, co trzeba!
Wyszedłem i pośpieszyłem, by wystarać się o daktyle i wodę dla uwięzionych szejków. Potem natrafiłem na Halefa, a on mi towarzyszył aż do Wadi Deradż, której chciałem się teraz bliżej przypatrzeć. Uwięzieni Abu Hammedowie znali mnie. Jedni okazywali mi uszanowanie, powstając, gdym przechodził, a inni, nachylając się, szeptali sobie coś do ucha. Wtyle powitali mnie radośnie obozujący tam Abu Mohammedowie. Nie posiadali się z radości spowodu tak łatwego zwycięstwa nad potężnym wrogiem. Przechodziłem od grupy do grupy i tak minęło kilka godzin, zanim wróciłem do namiotów.