Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Allah il Allah! — zawołał. — Czy to prawda?
— Prawda.
— Zabij mnie!
— Jesteś tchórz!
— Czy to tchórzostwo, gdy żądam śmierci?
— Tak. Jesteś szejkiem Obeidów, ojcem swego szczepu; obowiązkiem twym jest, pomóc mu w potrzebie; a ty chcesz go opuścić!
— Czyś oszalał? Jakżeż ja mu mogę pomóc, skoro jestem uwięziony.
— Twą radą. Haddedihnowie nie są potworami, co łakną krwi; chcą odeprzeć wasz napad, a potem zawrzeć z wami pokój. Przy tej naradzie nie można się obejść bez szejka Obeidów.
— Jeszcze raz się pytam: czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Przysięgnij!
— Słowo męża jest jego przysięgą. Stój, bratku!
To wezwanie zwrócone było do Greka. Dotychczas stał on spokojnie, a teraz skoczył ku jednemu z moich ludzi, którzy powoli zbliżyli się do nas, aby usłyszeć naszą rozmowę, trącił go nabok i uciekł. Kilka strzałów zagrzmiało za nim, ale w pośpiechu nie zdołano dobrze wycelować; udało mu się dobiec do wystającego wzgórza i zniknąć za nim.
— Zastrzelić każdego, który się tu ruszy! Po tych słowach puściłem się w pogoń za zbiegiem. Gdym dobiegł do wzgórza, był on już o sto kroków od niego oddalony.
— Stój! — zawołałem.
Obejrzał się szybko, ale pędził dalej. Przykro mi było, ale musiałem strzelić do niego; postanowiłem jednak, o ile możności, tylko go zranić. Wycelowałem pewnie i strzeliłem. Biegł jeszcze przez krótki czas, a potem stanął. Zdawało się, że jakaś niewidzialna ręka okręciła go około własnej jego osi, wreszcie runął na ziemię.
— Przynieść go! — rozkazałem.
Na ten rozkaz pobiegło do niego kilku Haddedihnów przynieśli go. Kula tkwiła mu w udzie.
— Widzisz, Eslah el Mahem, że to nie żarty. Każ poddać się swoim ludziom.
— A jeśli im tego nie rozkażę? — zapytał.