Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/483

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   453   —

— Na nożu!
— Nie widzę.
— To upadła.
— O coza szkoda! Ależ Halefie, zdaje mi się, że żujesz.
Spojrzałem mu w oczy otwarcie. Zrobił chytrą minę i odrzekł:
— Muszę żuć, bo ten kawałek wpadł mi prosto do ust. A może mam to połknąć całe?
— Nie. Jak smakuje?
— Tak wyśmienicie, że miałbym prośbę...
— No, mów!
— Czy pozwolisz mi drzwi zaryglować?
— Czy boisz się, żeby nas kto nie napadł?
— Nie. Ale Osko i Omar nie studyowali tak głęboko jak ja przykazań Koranu. Mogliby ulec pokusie, gdyby teraz weszli, a chciałbym temu przeszkodzić. Nie powinni obciążać duszy swej zarzutem zanieczyszczenia się zapachem mięsa i krwi, napchanych do jelit, potem uwędzonych.
Wstał, zasunął drzwi od wnętrza, przysiadł się do nas, dobył noża i ukroił sobie prawie pół funta. Wszystko to zniknęło wkrótce pod jego cienkimi wąsami — sześć włosów z prawej, a siedm z lewej strony. Następnie pogłaskał się z zadowoleniem po brzuchu i powiedział:
— Widzisz, effendi, jak wielkie mam zaufanie do ciebie?
— Na razie widziałem tylko twój apetyt.
— To skutek mego zaufania. Co jada mój effendi, to nie może mnie przyprawić o utratę siódmego nieba. Spodziewam się też po twej dyskrecyi, że nie pochwalisz się przed Oską i Omarem, iż twoje zdanie znaczy dla mnie tyle, co przepisy świętych kalifów.
— Nie mam powodu rozgłaszać, że także chętnie jadasz dobre rzeczy.

— To mnie uspokaja. Wobec tego zjem także kawałek z tej sudżuk[1], ponieważ domuz pastyrmassy[2]

  1. Kiełbasa.
  2. Szynka.