Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/387

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   361   —

Z moich słuchaczy Halef się najbardziej rozsrożył.
— Panie — rzekł — poszedłbym do tych drabów do szopy i posłał im kulę w łeb każdemu. Wówczas mielibyśmy spokój i moglibyśmy dalej ruszyć spokojnie.
— Chcesz być mordercą?
— Mordercą? A tobie co? To drapieżne zwierzęta. Jak zabijam śmierdzącego szakala, albo hyenę, nie czyniąc sobie z tego wyrzutów, tak mogę ubezwładnić tych łotrów, nie obciążając tem sumienia.
— Nie jesteśmy ich sędziami!
— Oho! Godzą na nasze życie. Znajdujemy się względem nich w stanie własnej obrony.
— To prawda, ale możemy udaremnić ich zamachy, nie pozbawiając ich życia.
— W takim razie ich się nie pozbędziemy i będą nas dalej ścigać.
— Jeśli będziemy tak uważali jak dotąd, to nic nam nie zrobią.
— Czyż mamy się ustawicznie dręczyć myślą o tych łotrach? Czy odczuwamy jaką przyjemność z tej podróży? Czy ta jazda może wzbogacić naszą wiedzę? Jedziemy przez ten kraj, jak owe mrówki, idące przez drogę w oczekiwania, że ktoś je rozdepcze. Dziękuję za tę przyjemność! Wystrzelajmy więc te szakale w ludzkiej postaci, gdzie i kiedy zdołamy!
— Ja wiem dobrze — odrzekłem — w jakiem znajdujemy się położeniu. Jeśli ich oddamy sędziemu, wyśmieją się z nas potajemnie. Jeśli natomiast sami zastosujemy prawo odwetu, postąpimy wbrew przykazaniom mej wiary i zasadom ludzkości. Musimy więc zaniechać jednego i drugiego i starać się obronić tym nieprzyjaciołom, nie dopuszczając się zbrodni.
— Ależ to nie jest zbrodnia!
— W moich oczach, tak. Jeżeli mogę się przed nieprzyjacielem inaczej obronić, to zabicie go jest karygodnem. Podstępem zdobywa się często tyle, co siłą.
— Cóż poczniesz?