Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   310   —

Głęboki rumieniec okrył jej świeżą twarz, lecz odpowiedziała mimoto prędko:
— Tak, ślicznego!
— A jakże on się nazywa?
— Janik. Jest parobkiem.
— Więc oboje nie jesteście bogaci?
— Gdybyśmy mieli majątek, byłabym już dawno jego żoną. Ale my składamy pieniądze.
— Ile?
— On tysiąc piastrów i ja tysiąc.
— A co potem poczniecie?
— Osiedlimy się w pobliżu Uskub, gdzie mieszkają jego i moi rodzice i wynajmiemy sad. Jego ojciec jest ogrodnikiem, mój także.
— Jakżeż tam idzie to składanie? Czy suma rośnie?
— Bardzo powoli, panie. Wynagrodzenie moje takie małe, a chciałabym czasem dać coś i ojcu, który także tylko dzierżawi ogrody.
Ucieszyło mnie to. Bułgarka wyglądała tak poczciwie i prostodusznie. Dawała ojcu ze swego wynagrodzenia, chociaż przez to odwlekała tak upragnione szczęście.
— Czy zrobiłaś co sobie? — zapytałem.
— Koń mnie potrącił.
Niebyło to takie straszne, bo stała już zupełnie prosto, ja jednak sięgnąłem do kieszeni, wydobyłem jakich pięćdziesiąt do siedmdziesięciu piastrów i podałem jej, mówiąc:
— Więc musisz pójść do lekarza i aptekarza, żeby ci ranę zgoili. Masz tu coś na zapłacenie obydwu.
Chciała to wziąć czemprędzej, lecz cofnęła rękę natychmiast i rzekła:
— Ja tego przyjąć nie mogę.
— Czemu nie?
— Kto wie, czy wogóle będzie potrzeba lekarza i apteki; nie śmiem więc wziąć tych pieniędzy.
— Przyjm je zatem jako podarunek odemnie.
Zakłopotała się prześlicznie i spytała:
— A to zaco? Nie wyświadczyłam ci jeszcze żadnej przysługi.