Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   257   —

— O, ja jestem policyą! Do mnie przyjść musi.
— Tak nie! Życzę sobie, żebyś nie występował szorstko, lecz żebyś działał podstępnie.
— W sam raz jestem do tego.
— Staraj się go więc zobaczyć. Dostaniesz pięć piastrów, jeśli ci się to uda.
— Uda mi się to tak pewnie, że proszę o nagrodę zaraz.
— Nie, mój kochany. Tak mnie już okłamałeś, że muszę być te raz ostrożnym. Nie sądź więc, że będziesz mógł niezgodnie z prawdą powiedzieć mi, że go widziałeś. Ja przeczuję całkiem dobrze, czy mnie oszukujesz.
— Ani jedno nieczyste słowo nie przejdzie przez moje usta. Co chcesz wiedzieć właściwie?
— O tem potem! Masz go zobaczyć, a gdy tego dokonasz, to wystarczy.
— Zważ jednak, że żądasz odemnie wielkiej ofiary. W czasie mej nieobecności wypiją mi drudzy cenne arpa suju.
— Twoja część nie przepadnie ci.
Wyszedł. Widziałem, jak polecił dwu ludziom nieść zwłoki rzeźnika. Trupa klucznika schowano tymczasem w jakimś kącie ukrytym.
Teraz już wszystko było w porządku. Częścią z podgiętemi nogami na ziemi, częścią na nasz sposób przy stołach siedzieli bohaterowie i trzymali w rękach wszelkiego rodzaju naczynia, aby się niemi posługiwać przy piciu. Na dziedzińcu włóczyły się dokoła ognisk kobiety i dzieci. Im także dostarczono kilka dzbanów piwa. Chłopcy i dziewczęta chwytali skrzętnie tłuszcz, spadający kroplami z piekących się koźląt. Jedno miało do tego kamień, drugie kawałek drzewa, na który zbierali krople, aby je potem zlizać czemprędzej.
Szczególnie jeden mały, ośmioletni może, chłopak poczynał sobie wcale ładnie przy używaniu tej rozkoszy. Podstawiał mianowicie maleńki fez, a gdy wpadło weń kilka kropli, przewracał go tak, że wnętrze wychodziło na zewnątrz i dopóty suwał odpowiedniem miejscem po