Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   215   —

— Ach, gdyby się to udało!
— Uda się pewnie.
— A potem szybko do góry i na dół! — rzekł Halef.
— Oho, tak prędko to nie pójdzie. Jak się chcesz wydostać? — zapytałem.
— Z ramion Omara, a ty także.
— A jak wyjdą Osko i Omar?
— Hm! Wyciągniemy ich w górę.
— Jednego może, Omara, ale do Oski nie dostaniemy,
— Nie szkodzi. Zejdziemy zewnątrz i drzwi mu otworzymy.
— Jeśli nam pozwolą zejść tak wygodnie. O tem jednak wątpię, byłoby to też trudne ze względu na moją nogę.
— No, musi to stać się w jakiś sposób możliwem.
— To się rozumie! Spodziewać się należy, że jest tam gdzieś sznur, którym wyciągnięto Mibareka. Na nim moglibyśmy się spuścić. Trzeba się jednak nad niejednem jeszcze zastanowić. Skoro tylko wychylimy głowy z otworu, przyjmą nas oczywiście kulami.
— Myślę, że na górze nie będzie nikogo.
— Nie bezpośrednio nad nami, ale na dachu chaty będzie ich pewnie kilku. Mogą do nas strzelić przez odstępy w parkanie.
— Biada! W takim razie ocalić się nie zdołamy?
— Spróbujmy mimoto. Ja wychodzę pierwszy.
— Nie ty, zihdi, lecz ja! Mamy dopuścić, żeby nam ciebie zastrzelili?
— Albo nam ciebie?
— Mniejsza o mnie! — odrzekł hadżi prostodusznie.
— O bardzo! Pomnij na swoją Hanneh, najmilszą z kobiet i dziewcząt. Na mnie zaś żadna Hanneh nie czeka.
— Ale ty jesteś więcej wart i bez Hanneh, niż ja razem z dziesięciu kwiatami cór piękności.
— Nie sprzeczajmy się! Główna rzecz, mówiąc prawdę, polega na tem, że więcej ufam sobie, niż tobie. Ja będę pierwszy, a ty drugi. Ale nie śmiesz wyjść pierwej, zanim ja ci nie pozwolę.