Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   184   —

— A ja w nocy o tem myślałem i przyszła mi do głowy dobra myśl. Mam na wsi bogatego pacyenta, cierpiącego na gościec. Nogi mu popuchły, rwie i szczypie go we wszystkich palcach u nogi. Kazałem zrobić dla niego w mieście miękkie buty, które miałem mu posłać. Zamówię dla niego inną parę. Nie przyjąłeś ani tasiemców, ani szkieletu, więc spodziewam się, że nie każesz mi się zarumienić ze wstydu i pozwolisz, że te buty ofiaruję ci w dowód uszanowania i wdzięczności.
Odwinął paczkę i wyjął z niej buty. Zrobione były z grubego sukna, wysoko podszyte, obłożone dokoła skórą,
— Uraduj mnie, effendi i spróbuj lewy — prosił.
Uczyniłem zadość jego życzeniu. But przystawał dobrze, oświadczyłem więc, że dar przyjmuję. Ucieszył się niezmiernie i podziękował mi za to. Gdy mu chciałem wyjaśnić, że to ja winien mu jestem wdzięczność, nie zaś on mnie, podbiegł ku drzwiom i rzucił mi, zanim zdołał je zamknąć, życzenie szczęśliwej podróży.
Gdy powrócił koszykarz, zapytałem gospodarza, ile wynosi nasz rachunek, mieliśmy bowiem zaraz wyruszyć.
— Nic, effendi — odrzekł krótko.
— Przecież musimy zapłacić!
— Już zapłacone.
— Kto zapłacił?
— Hekim. Ty nauczyłeś go czegoś, co mu wiele przysporzy pieniędzy. Kazał ci się jeszcze kłaniać najuniżeniej i życzyć ci szczęśliwego przybycia do ojczyzny.
— Zihdi — szepnął Halef — nie sprzeciwiaj się, lecz się zgódź. Ten hekim to człowiek mądrzejszy i porządniejszy, niż sobie wyobrażałem z początku. Umie on ocenić rozkosze gościnności, w nagrodę za to zapiszą mu w księdze żywota śmierć łagodną i cichą.
Z trudem dostałem się na podwórze, gdzie wsadzono mnie na konia. W siodle czułem się dość wygodnie. Wyjechaliśmy kłusem z dziedzińca, znowu nic nie zapłaciwszy.
W jednej z wązkich uliczek, przez które przejeżdżaliśmy, ujrzałem wielką gromadę ludzi. Na domie,