Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   109   —

— Hm! Tego nie wiem.
— Więc nie, bo w przeciwnym razie nie omieszkaliby się tem pochwalić. A zatem można ich przecież zranić! Czy myślisz, że gdybyśmy byli tymi Skipetarami, powinnibyśmy się obawiać tego cudzoziemca, jeżdżącego na karym koniu?
— W mocowaniu z pewnością nie.
— A więc nie są tacy wolni od niebezpieczeństwa, chociaż i ja sądzę, że nic im się nie stanie, zwłaszcza że my im dopomożemy.
— Zrobicie to istotnie? — zapytałem po namyśle.
— Dlaczego wątpisz? Jechaliśmy naprzeciwko nich z Radowicz; chcemy ich przyjąć i zrobić im niespodziankę. Biada temu, kto spróbowałby wrogo przeciwko nim wystąpić!
— Hm! Wierzę, ale mogą ich napaść, zanim tutaj przybędą.
— O nie, tam niema miejsca odpowiedniego.
— Czy tak się na tem rozumiesz? — spytałem, robiąc minę naiwną.
— Tak, ponieważ byłem żołnierzem. Dalej ku Radowicz znajduje się miejsce stosowne, tam, gdzie droga przez las prowadzi. Są tam duże głazy, a drzewa stoją tak gęsto, że nie można umknąć ani w prawo, ani w lewo. Gdyby na nich tam uderzono, zginęliby bez ratunku.
Podczas przerwy, która w rozmowie nastąpiła, ponieważ Skipetar zapatrzył się w zadumie przed siebie, usłyszałem wydobywające się z wnętrza domu płaczliwe głosy. Doszły mnie one już poprzednio, ale nie tak wyraźnie. Wydało mi się to niemal podejrzanem, lecz pomyślałem sobie, że Skipetarzy nie odważyliby się popełnić tu jakiejś zbrodni i siedzieć potem tak spokojnie.
— Kto tam tak skomli? — spytałem.
— My nie wiemy.
— Czy ten dom to chan?
— Nie, to tylko mała oberża.
— A gdzie gospodarz?