Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cych bliżej Nestorjanów, prawdopodobnie zastępca dowódcy, zbliżył się do nas.
— Dlaczego strzelasz, chodih? — spytał.
— Bo się muszę bronić.
— Kto cię zaczepia? Nie widzę żadnego nieprzyjaciela.
— Ale ja go widziałem — odrzekłem. — Leżał tam na dachu i strzelił do mnie.
— Mylisz się, chodih.
— Nie mylę się. To będzie brat meleka, któremu nie pomogła przestroga, więc spotkała go kara z mej strony.
— Zastrzeliłeś go? — zapytał przerażony.
— Nie. Mierzyłem w jego prawy łokieć i jestem pewny, że trafiłem.
— To bardzo źle! Zajrzę natychmiast.
Wszyscy Nestorjanie zerwali się z miejsc i pochwycili za strzelby, a my uczyniliśmy to samo. Tylko Englishman siedział jeszcze na ziemi. Usta jego zamykały się i otwierały w najrozmaitszych figurach geometrycznych, a nos, jakby nadzwyczajnie stroskany, zwisał wdół beznadziejnie.
— Czyście przerażeni, sir? — spytałem.
Odetchnął głęboko, wziął strzelbę i wstał powoli.
— Master, omal mię szlag nie trafił — przyznał się szczerze.
— Wskutek strzału?
— O nie spowodu tego wystrzału!
— A więc dlaczego?
— Spowodu uderzenia, jakie otrzymałem. Nóż poleciał światami, a ten kawał baraniny palnął mię w twarz z taką siłą, jak gdyby mi dał w twarz sternik wielkiego wojennego okrętu. Patrzcie, tu mój policzek, a tu mięso na trawie!
— Zihdi, przyjdzie do walki? — spytał Halef, rozluźniając pistolety za pasem.
— Sądzę, że nie.
— A gdyby nawet, to nie boimy się!
Dzielny mały człowieczek rzucił pogardliwe spojrzenie na Chaldejczyków, którzy na razie nie wykonywali żadnych ruchów nieprzyjaznych i czekali spokojnie na wiadomość poddowódcy.

88