Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wejdźcie — rzekł — ale złóżcie broń przedtem!
— Skąd to żądanie?
— Brat meleka jest kapłanem.
— U którego ty jednak byłeś z bronią przy sobie.
— Jestem jego przyjacielem.
— Ah! Boi się nas?
— Tak jest.
— Możesz być spokojnym. Jeśli ma rzetelne zamiary, nie narazi się na niebezpieczeństwo z naszej strony.
Wprowadził nas do komnaty, w której znajdował się właściciel domu, człowiek słaby i stary o twarzy ospowatej i nieprzyjemnego wejrzenia. Dowódca wyszedł na jego skinienie.
— Coście za jedni? — spytał, nie pozdrowiwszy nas.
— Coś ty za jeden? — spytałem w tym samym krótkim tonie.
Zmarszczył czoło.
— Jestem bratem meleka z Lican.
— A myśmy jeńcami meleka z Lican.
— Zachowanie twoje nie wygląda na to, żebyś był jeńcem.
— Bo jestem nim dobrowolnie i wiem o tem bardzo dobrze, że nim będę niedługo.
— Dobrowolnie? Przecież ciebie pojmano!
— A my uwolniliśmy się sami i poszliśmy z wolnej woli za waszymi ludźmi, aby nie odbierać im życia. Czy ci tego nie opowiedziano?
— Nie wierzę temu.
— Nauczysz się wierzyć.
— Byłeś u beja z Gumri. — ciągnął dalej.
— Skąd się wziąłeś u niego?
— Miałem go pozdrowić od krewnych.
— Nie jesteś więc jego wasalem?
— Nie. Jestem obcy w tym kraju.
— I chrześcijaninem, jak słyszałem.
— Słyszałeś prawdę.
— Ale chrześcijaninem, wyznającym fałszywą naukę.
— Jestem przekonany o jej prawdziwości.
— Czy nie jesteś misjonarzem?
— Nie. A czy ty jesteś kapłanem?
— Chciałem niegdyś nim zostać.
— Kiedy melek tu będzie?

66