Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie łudziłem się; z boku dał się słyszeć szmer, jak gdyby się ktoś nagle zaskoczony z ziemi podnosił, a wreszcie po kilku sekundach dała się słyszeć odpowiedź:
— Czy jesteś rzeczywiście hekim-emir z Frankistanu?
— Tak jest! Możesz mi zaufać! Ja przeczuwałem, że ty sama jesteś Ruh ’i kulyan; nie bój się! Zachowam ściśle twą tajemnicę.
— To twój głos, lecz cię ujrzeć nie mogę.
— Żądaj znaku odemnie!
— Dobrze! Co miał turecki hekim w amulecie, którym chciał wypędzić djabła choroby?
— Nieżywą muchę.
— Emirze, to jesteś ty rzeczywiście! Kto ci pokazał drogę do jaskini?
— Ingdża, córka Nedżir Beja. Stoi tam opodal i czeka na mnie.
— Podejdź jeszcze o cztery kroki!
Uczyniłem to i uczułem, że mię ujęła jakaś ręka, pociągnęła w bok ku szparze w skale i poprowadziła nią czas jakiś.
— Teraz zaczekaj; zapalę światło.
W chwilę potem świeca się paliła i ujrzałem Marah Durimeh, otuloną szerokim płaszczem, a z niego przyjazną twarz jej, wyglądającą ku mnie z powagą. Dziś także zwisały jej białe warkocze prawie do ziemi. Oświetliła mnie.
— Tak, to ty jesteś rzeczywiście, emirze! Dziękuję ci, że przyszedłeś, ale nie wolno ci powiedzieć nikomu, kto jest duchem jaskini!
— Zamilczę.
— Czy przywiodło cię do mnie jakie życzenie?
— Tak, ale nie mnie ono dotyczy, lecz Chaldanich, idących na oślep w wielkie nieszczęście, które ty tylko zdołasz może od nich odwrócić. Czy masz czas mnie wysłuchać?
— Tak. Chodź i usiądź.
W pobliżu leżał głaz wąski, który jednak dawał dość miejsca dla dwu osób. Musiał on być zwyczajnem miejscem spoczynku ducha jaskini. Usiedliśmy na nim, postawiwszy świecę na ściennym wyskoku. Staruszka rzekła z miną, pełną troskliwej obawy:
— Słowa twe wróżą nieszczęście. Mów, panie!

157