Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Obawiałem się ośmieszenia, to też zaskoczyło mię niepospolicie wrażenie, wywołane przez to imię. Aga zdumiał się widocznie i rzekł:
— Marah Durimeh? Gdzie ją spotkałeś?
— W Amadijah.
— Kiedy?
— Przed kilku dniami.
— Jak ją spotkałeś?
— Jej prawnuczka zjadła truciznę, a że jestem hekimem, zawołano mnie do niej. Zastałem tam Marah Durimeh i ocaliłem chorą.
— Czy powiedziałeś staruszce, że się udajesz do Gumri i do Lican?
— Tak.
— Czy cię nie przestrzegała?
— Przestrzegała.
— A co uczyniła, gdy obstawałeś przy swojem postanowieniu? Namyśl się! Może powiedziała ci słowo, którego mi nie wolno wymienić.
— Powiedziała, żebym pytał o Ruh i’ kulyan, skoro znajdę się w niebezpieczeństwie. Mówiła, że on mię ochroni.
Zaledwie wymówiłem to słowo, wstał mój interlokutor, tak nieprzyjaźnie dla mnie usposobiony dotychczas, i wyciągnął do mnie rękę.
— Emirze, nie wiedziałem o tem. Przebacz mi! Komu Marah Durimeh to słowo powiedziała, temu nic stać się nie może. A teraz mowy twojej usłuchają i poważać będą uszy nasze. Jakie siły mają Nazarahowie?
— Tego nie zdradzę. Jestem tak samo ich przyjacielem, jak waszym; im także nie powiem, jakie wasze siły.
— Jesteś bardziej ostrożnym, niż należy. Czy sądzisz, że zabiją beja rzeczywiście, jeśli ich zaatakujemy?
— Jestem o tem przekonany.
— A czy wydadzą go, gdy się cofniemy?
— Nie wiem, ale spodziewam się tego. Melek mnie posłucha.
— Ale zabito kilku naszych; muszą być pomszczeni.
— Czyż nie zabijaliście ich tysiącami?
— Dziesięciu Kurdów więcej znaczy, niż tysiąc Nazarahów!

125