Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kami, ujrzałem gromadę wron, unoszącą się daleko w dole nad lasem, to opadającą, aby usiąść na gałęziach, to znowu podlatującą do góry. Było widocznem, że ktoś płoszył te ptaki; wiedziałem więc już dokąd się mam zwrócić. Zjeżdżałem właśnie z małego wzgórka, kiedy nagle padł strzał, którego kula przeznaczona była na pewno dla mnie; nie dosięgła mnie jednak. W momencie zeskoczyłem z konia i ustawiłem się za nim. Dostrzegłszy błysk strzału, wiedziałem, gdzie się znajdował niezręczny strzelec.
— Kur’o[1], odłóż twój kirbit[2] — zawołałem — trafisz prędzej siebie niż mnie!
— Uciekaj, bo zginiesz! — dała się słyszeć odpowiedź.
— Ehz be via keniam — śmieję się z tego! Któż strzela do swoich przyjaciół?
— Nie jesteś naszym przyjacielem, jesteś Nazarah!
— Jakoś to będzie. Czy należysz do forpoczt kurdyjskich?
— Kto ci to powiedział?
— Wiem o tem; zaprowadź mnie do twego dowódcy.
— Czego tam chcesz?
— Przysyła mnie mój przyjaciel bej z Gumri.
— Gdzie jest bej?
— W Lican pojmany.
Widziałem, jak podczas tych targów zeszło się więcej postaci, które jednak chciały zostać w ukryciu poza drzewami. Kurd pytał dalej:
— Zowiesz się gościem beja, a kto ty?
— Emir daje tylko emirowi wyjaśnienia. Prowadź mię do twego dowódcy lub przyprowadź jego tu do mnie. Mam z nim pomówić, jako wysłannik beja.
— Panie, czy należysz do tych obcych, których schwytano razem z bejem?
— Tak jest.
— I nie jesteś zdrajcą naprawdę?

— Katiszt, bakua — co, żabo! — zawołał głośno inny głos. — Czyż nie widzisz, że to ten emir, który może strzelać bez przestanku? Usuń się, gadzie, i puść mnie do niego!

  1. Chłopcze.
  2. Zapałka.
114