Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W takim razie nie jest dla mnie bezpieczny. Niech go twój służący dosiadzie, a ty weź jego konia, dopóki przy mnie zostanie.
Tego właśnie pragnąłem. Koń mój był w ręku małego Halefa pewniejszy, niż w ręku meleka, który był tylko zwyczajnym jeźdźcem. To też odpowiedziałem:
— Poddaję się twojej woli. Pozwól, żebym zaraz zamienił zwierzęta.
— Natychmiast?
— Zapewne. Nie mamy czasu do stracenia.
— A czy znajdziesz Kurdów na pewno?
— Sami się o to postarają, żeby ich znaleźć jak najrychlej. Ale czy nie możnaby połączyć obu moich propozycyj? Gdyby twoi ludzie pobili się z Kurdami, zanim ci drudzy ze mną pomówią, byłoby wszystko stracone. Przejdź z nimi na drugą stronę rzeki, to będę miał większą nadzieję powodzenia.
— Ależ w ten sposób oddajemy się im w ręce.
— Nie, uchodzicie im i zyskujecie na czasie. Jakżeż was napadną, jeśli most obsadzicie?
— Masz słuszność, panie; zaraz dam znak.
Podczas gdy się przesiadałem, zadął melek na muszli, którą nosił u boku. Na silny, głęboki, dalekonośny jej głos jęli Chaldowie powracać ze wszystkich stron, bo i kierunek ten więcej im przypadał do smaku od niebezpiecznego ataku na mężnych i dobrze uzbrojonych Kurdów. Ja natomiast pojechałem naprzód, dawszy wpierw Halefowi kilka wskazówek, jak się ma zachować. Niebawem znalazłem się sam jeden, gdyż Dojan także pozostał.

ROZDZIAŁ VII.
DUCH JASKINI

Zadanie moje nie wydawało mi się wcale tak trudnem. Kurdów bać się nie miałem powodu, a że musieli mieć wzgląd na zagrożone życie beja, należało się spodziewać, że umowa przyjdzie do skutku.
Jechałem, bacząc na każdy szelest, aż dostałem się na szczyt niskiej fali gruntu, rzadziej zarosły lasem i krza-

113