Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wzruszyłem tylko ramionami i odszedłem.
— Chodih — rzekł sapiący jeszcze z wrażenia melek — byłeś w wielkiem niebezpieczeństwie!
— W bardzo małem. Jedno spojrzenie ku towarzyszom uczyniłoby go nieszkodliwym.
— Wystrzegaj się go!
— Jestem twym gościem. Staraj się, żeby mnie nie obrażał!
— Powiedziano mi, że mię szukasz.
— Tak. Chciałem ciebie zapytać, czy mi wolno przechadzać się po Lican?
— Wolno.
— Ale mi dasz eskortę?
— Tylko dla twego bezpieczeństwa.
— Rozumiem cię i godzę się na to. Kto będzie moim dozorcą?
— Nie dozorcą, lecz obrońcą, chodih. Przydam ci do boku jednego karuhję.
A zatem lektora duchownego! To było po mojej myśli.
— Gdzie on? — spytałem.
— Mieszka tu u mnie w domu. Przyślę ci go.
Wszedł do budynku, a niebawem wyszedł stamtąd mężczyzna w średnim wieku. Miał wprawdzie na sobie zwyczajną w tych okolicach odzież, ale w zachowaniu jego było coś, z czego można było wnosić o jego zawodzie. Powitał mię bardzo uprzejmie i zapytał, czego sobie życzę.
— Masz mi towarzyszyć! — rzekłem.
— Tak, melek chce tego.
— Życzę sobie przedewszystkiem zobaczyć Lican; czy oprowadzisz mnie po niem?
— Nie wiem, czy mi wolno, chodih. Oczekujemy każdej chwili wiadomości o napadzie Kurdów z Berwari, którzy mają nadejść, aby oswobodzić swojego beja.
— Przyrzekłem, że nie opuszczę Lican bez zezwolenia meleka. Czy ci to wystarcza?
— Ufam ci, chociaż ponoszę odpowiedzialność za ws zystko, co przedsięweźmiesz w mojej obecności. Co chcesz najpierw zobaczyć?
— Chciałbym się dostać na górę, z której Beder-Chan-Bej kazał strącać Chaldanich.
— Tam wejść bardzo trudno. Umiesz się wspinać?

106