Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ogłuszyłem go tylko — odrzekłem. — Wrzućcie go do wody, to wnet odzyska przytomność.
— Chodih, co uczyniłeś! — zabrzmiało za mną.
Oglądnąłem się i ujrzałem meleka, wychodzącego właśnie z domu.
— Ja? — spytałem. — Czyż nie ostrzegałeś tego człeka przedemną? Mimo to chciał mnie uderzyć. Powiedz mu, żeby nigdy już tego nie robił, bo płakać będą córki biadać synowie, a smucić się przyjaciele.
— Czy żyw jeszcze?
— Żyje, ale zginie, jeżeli jeszcze raz coś podobnego zrobi.
— Panie, wywołujesz gniew u swoich wrogów, a sprawiasz kłopot przyjaciołom. Jakżeż mogę cię chronić, skoro rwiesz się ciągle do walki?
— Powiedz to raisowi, gdyż jesteś prawdopodobnie za słaby, by go obronić przed mem ramieniem. Jeżeli pozwalasz mu mnie obrażać, nie wiń mnie, że go uczę przyzwoitości.
— Panie, odejdź, bo przychodzi do siebie!
— Co, mam uciekać przed człowiekiem, którego powaliłem na ziemię?
— On cię zabije!
— Ha, ha! Nie potrzebuję nawet ręką ruszyć. Uważaj!
Towarzysze moi widzieli wszystko, co zaszło, ze swego otwartego mieszkania. Mrugnąłem na nich, a oni pojęli odrazu, czego żądam.
Obmyto wodą głowę raisa, wskutek czego on jął się zwolna podnosić. Nie mogłem dopuścić do walki na pięści, gdyż zarówno ręka, którą odparowałem, jak ta, którą zadałem cios, spuchły w jednej chwili. Dobrze, że mi ten Goljat ręki nie roztrzaskał. Ujrzawszy mnie, rzucił się z chrapliwym krzykiem wściekłości. Melek starał go się zatrzymać, inni pochwycili go także, ale on był silniejszy i wnet im się wyrwał. Skinąłem głową w stronę domu i zawołałem doń:
— Nedżir-Beju, spójrz tam w górę!
Poszedł za kierunkiem mych oczu i ujrzał strzelby mych towarzyszy, wymierzone w siebie. Miał jeszcze dość przytomności, żeby zrozumieć tę mowę. Stanął, podniósł pięść i pogroził:
— Człowiecze, spotkasz mnie jeszcze!

105