Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ten hultaj wlazł tam, aby zobaczyć, kiedy pozasypiamy. Potem daje znak, przychodzą inni, zabierają konie i wszystko.
Reszta towarzyszy była tego samego zdania. W obu izbach było tak ciemno, że niepodobna było rozeznać, czy z dachu można się także dostać do wnętrza domu. Miałem już zamiar zapalić kawałek drzewa w braku innego oświetlenia, gdy zapukano do drzwi. Wyszedłem i otworzyłem. Był to nezanum jeszcze z dwoma ludźmi, niosącymi jadło i świece. Świece były bardzo pospolite, z nieczyszczonego wosku i mogły rzucać światła bardzo mało. Zapaliłem jedną z nich.
Żaden z przybyszów nie powiedział jeszcze ani słowa prócz nazw przedmiotów, złożonych na glinianej podłodze, kiedy zapytałem naczelnika:
— Zastałem człowieka na dachu. Czy to rzeczywiście był właściciel tego domu?
— Tak — odpowiedział półgębkiem.
— Czego tam chciał?
— Spał.
— Dlaczego wciągnął drabinę?
— Nie chciał, żeby mu przeszkadzano.
— Powiedziałeś przecież, że będziemy tu sami mieszkali.
— Leżał już na górze! Nie wiedziałem o tem, a on także nie wiedział, że są goście.
— Wiedział o tem.
— Skąd? — zapytał szorstko.
— Był przed wsią, kiedyśmy się spotkali.
— Milcz! Był w domu.
Ten człowiek wpadł znowu w ton rozkazujący. Nie dałem się tem zastraszyć i pytałem dalej:
— Gdzie ludzie, nie należący do wsi?
— Niema ich już.
— Powiedz im, żeby już nie wracali!
— Czemu?
— Zgadnij sam!
— Milcz! Nie zgaduję.
Odszedł, a za nim dwaj inni.
Wieczerza była bardzo skromna; suszone morwy, chleb, harbuz pieczony w popiele i woda. Szczęściem mieliśmy z sobą pewien zapas i nie musieliśmy cierpieć

10