Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nieszczęsny, co uczyniłeś? — zaryczał.
— Ja, panie? Nic, całkiem nic!
— To właśnie twoja zbrodnia, że nic, całkiem nic nie uczyniłeś! Nie uważałeś!
— Gdzie miałem uważać, effendi?
— Tu oczywiście, w więzieniu!
— Przecież wejść tu nie mogłem.
Mutesselim spojrzał na niego; nie wpadł jeszcze na tę myśl.
— Przecież klucza nie miałem! — dodał aga.
— Klucza!... Tak, ago, to prawda i to szczęście twoje, inaczej byłoby cię spotkało coś złego. Pójdź i zajrzyj do nory.
— Niema! — rzekł aga.
— Niema! — mruknął gniewnie mutesselim.
— Kto mu otworzył?
— Tak, kto? Powiedz, ago!
— Ja nie, panie!
— Ja także nie! Byli tu tylko dozorcy.
Aga obrócił się ku nim.
— Chodźcie no tu, psy!
Przystąpili, wahając się, bliżej.
— To wy otworzyliście tutaj?
Sierżant poważył się odpowiedzieć:
— Ago, żaden z nas nie dotknął rygla. Mamy otwierać drzwi dopiero po południu, kiedy podają jedzenie, a tak nie otwieraliśmy żadnych.
— Więc ja byłem pierwszym, który te drzwi otworzył? — spytał komendant.
— Tak, effendi!
— A kiedy otworzyłem, nora była pusta. Umknął, ale jak mógł się wydostać? Wczoraj wieczorem był tu jeszcze, a teraz go niema. W tym czasie tylko wyście tu byli. Jeden z was go wypuścił.
— Przysięgam ci na Allaha, że nie otwieraliśmy tych drzwi! — drżąc, zapewniał sierżant.
— Mutesselimie! — zabrałem teraz głos — ci ludzie nie mieli klucza od bramy. Jeśli który z nich więźnia wypuścił, to musiałby on znajdować się jeszcze w budynku.
— Masz słuszność; mam przecież obydwa klucze zauważył. — Przeszukamy wszystko.

230