Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nareszcie spowrotem — rzekł Anglik. — Wielki niepokój! Chcieliśmy pójść i zabrać was! Szczęście, że jesteście!
— Byłeś w niebezpieczeństwie? — zapytał Mohammed.
— Nie bardzo. Minęło. Czy wiesz, że mutessaryf złożony z urzędu?
— Z Mossul?
— Tak i makredż także.
— A więc dla tego Selek jest tutaj?
— Tak. Czy nie opowiadał ci nic, kiedy wyjeżdżaliśmy po południu?
— Nie. On lubi milczeć. Ale Amad może przecież wyjść już na wolność, ponieważ tylko mutessaryf trzymał go w niewoli.
— Spodziewałem się tego i ja, ale rzecz stoi gorzej. Wielkorządca uznaje za dobre postępowanie Turków przeciwko wam, a najwyższy sędzia Anatolji każe syna twego wysłać do Stambułu jako zakładnika.
— Allah kerim! Kiedy ma odejść?
— Jutro przed południem.
— Napadniemy po drodze na jego eskortę!
— Dopóki jest nadzieja oswobodzenia go podstępem, nie należy narażać życia ludzkiego.
— Ależ mamy czas tylko przez jedną noc.
— Czas to dość długi.
Zwróciłem się do Anglika:
— Sir, trzeba mi wina dla mutesselima.
— Byłby wart wina ten hultaj! Niech pije wodę, kawę, kwiat lipowy, walerjanę, maślankę!
— Prosił mnie o wino!
— Gałgan! Nie wolno mu przecież! Jest mahometaninem!
— Muzułmanie piją je tak samo chętnie, jak my. Chciałbym dopóty zachować sobie jego przychylność, dopóki jej nam potrzeba.
— Pięknie! Niech ma wino! Ile?
— Tuzin. Ja dam połowę, a wy drugą.
— Pshaw! Nie kupuję pół wina. Tu są pieniądze!
Podał mi sakiewkę, przyczem ani przez myśl mu nie przeszło zauważyć, ile wziąłem. To był gentleman, a ja biedak.

205