Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rych spotkaliśmy, wyglądali głodno i chorowicie, a fortyfikacje znajdowały się w stanie, zaprzeczającym im prawa do tej nazwy.
Gdyśmy wrócili, aga czekał już na mnie.
— Emirze, czekam już długo na ciebie.
— Dlaczego?
— Mam cię sprowadzić do mutesselima.
— Sprowadzić? — zapytałem, akcentując z uśmiechem to słowo.
— Nie, tylko ci towarzyszyć. Opowiedziałem mu już wszystko, a temu nadzorcy podsunąłem pięść pod nos. Allah go strzegł, że nie zabiłem go, lub nie udusiłem.
Zatoczył przy tem białkami i zgiął wszystkie dziesięć palców jak obcęgi.
— Co powiedział komendant?
— Emirze, czy mam prawdę powiedzieć?
— Spodziewam się.
— Nie ucieszył się twojem przybyciem.
— Ah! Czemu nie?
— Nie lubi obcych i bardzo rzadko przyjmuje wizyty.
— Czy to pustelnik?
— Nie. Jako komendant dostaje oprócz wolnego mieszkania sześć tysięcy siedemset osiemdziesiąt pjastrów miesięcznie, ale powodzi mu się tak, jak nam wszystkim. Od jedenastu miesięcy nie otrzymał nic i nie ma ani co jeść, ani co pić. Czyż wobec tego może się radować spowodu ważnych odwiedzin.
— Chcę go zobaczyć i pomówić z nim, a nie jeść u niego.
— To nie może być. Musi cię przyjąć odpowiednio do swego stanowiska i godnie, i dlatego kazał do siebie...
Zawahał się kłopotliwie.
— Co? do siebie... no!
— Do siebie zawołać tutejszych Żydów, aby od nich pożyczyć pięćset pjastrów. Tyle potrzeba mu na przyjęcie ciebe.
— A oni mu to dali?
— Allah illa Allah; sami już nic nie mieli, ponieważ dawniej oddali mu wszystko. Pożyczył więc sobie

122